CHROMOSOM 6, WIELKIE WSZYSTKO
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robin Cook
CHROMOSOM 6
Tłumaczył Przemysław Bandel
Prolog
3 marca 1997 roku godzina 3.30
Cogo, Gwinea Równikowa
Chociaż Kevin Marshall był posiadaczem doktoratu z biologii molekularnej otrzymanego w MIT* [przyp.: MIT - Massachusetts Institute of Technology (przyp. tłum.).] przy bliskiej współpracy ze stanowym szpitalem Massachusetts, to z powodu jego wrodzonej wrażliwości najbardziej oczywiste zabiegi medyczne stawały się dla niego wielce ambarasujące. Prawdę powiedziawszy, nigdy nikomu się nie przyznał, że pobranie krwi czy nawet zwykły zastrzyk stawały się prawdziwą próbą charakteru. Igły były źródłem "specyficznych" doznań. Ich widok wywoływał drżenie łydek i krople zimnego potu na szerokim czole. Kiedyś w szkole po szczepieniu ochronnym przeciwko odrze nawet zasłabł.
W wieku trzydziestu czterech lat, po wielu latach badań biomedycznych, w tym na żywych zwierzętach, spodziewał się pozbyć fobii, niestety, tak się nie stało. Z tego też powodu zamiast znaleźć się teraz w sali operacyjnej IA lub IB, wolał pozostać w umywalni, gdzie oparty o umywalkę zajął pozycję umożliwiającą mu obserwowanie przez okno tego, co działo się w obu salach. Do chwili, rzecz jasna, aż poczuje potrzebę odwrócenia wzroku.
W obu salach od około kwadransa leżeli pacjenci przygotowani do operacji. Dwa zespoły chirurgiczne, stojąc nieco z boku, omawiały po cichu procedurę postępowania. Wszyscy mieli na sobie czepki, maski i rękawice, byli więc gotowi do zabiegu. Przyjęto ogólną zasadę, że poza anestezjologami podającymi pacjentom znieczulenie nikt w sali operacyjnej nie prowadzi głośnych dyskusji. Jeden anestezjolog nadzorujący krążył między dwoma salami i zawsze był gotów do działania w razie najmniejszych kłopotów.
Ale nie było żadnych kłopotów. Przynajmniej do tej pory. Mimo to Kevin poczuł się zmęczony. Ku swojemu zaskoczeniu nie odczuwał tej samej satysfakcji, która towarzyszyła mu w czasie trzech wcześniejszych analogicznych zabiegów, kiedy wynosił pod niebiosa osiągnięcia nauki i własne zdolności.
Zamiast triumfu naszedł go niespodziewany niepokój. Jego zakłopotanie pojawiło się mniej więcej tydzień temu, ale właśnie w tej chwili, kiedy spoglądał na pacjentów i zastanawiał się nad różnymi prognozami, obawy przybrały przykre dla Kevina rozmiary. Efekt był podobny do tego, który wywoływał widok igieł: na czole krople zimnego potu i drżenie nóg. Musiał mocno zacisnąć dłonie na krawędzi umywalki, żeby się nie przewrócić.
Nagle otworzyły się drzwi do sali operacyjnej IA. Obok Kevina pojawiła się postać w masce i czepku. Znad maski patrzyły bladoniebieskie oczy. Rozpoznanie było natychmiastowe - to Candace Brickmann, jedna z pielęgniarek.
- Kroplówki zostały podłączone i pacjenci śpią. Na pewno nie chce pan wejść? Widziałby pan wszystko o wiele dokładniej.
- Bardzo dziękuję, ale tu jest doskonale - odparł Kevin.
- Jak pan uważa.
Drzwi za Candace zamknęły się automatycznie. Wróciła do sali operacyjnej. Kevin przyglądał się jej energicznym ruchom, kiedy szybkim krokiem przemierzała pokój. Mówiła coś do chirurgów. W odpowiedzi zwrócili swoje spojrzenia w stronę Kevina i podniesionymi kciukami dali znać, że wszystko w porządku. Kevin, na pół przytomny, odwzajemnił gest.
Lekarze wrócili do swojej cichej rozmowy, ale to porozumienie bez słów jedynie wzmocniło jego poczucie współudziału. Puścił umywalkę i zrobił krok do tyłu. Niepokój przemieszał się teraz ze strachem. Co on zrobił?
Okręcił się na pięcie, wyszedł szybko z umywalni i opuścił blok operacyjny. Lekki podmuch powietrza ciągnął się za nim, gdy opuszczał aseptyczną przestrzeń bloku operacyjnego i wchodził do swego błyszczącego, futurystycznego laboratorium. Kevin oddychał ciężko jak po biegu.
Każdego innego dnia wejście tutaj przepełniało go myślą, iż naukowe odkrycia czekają tylko na jego magiczne dłonie. Szereg pomieszczeń dosłownie błyszczał od najwyższej klasy wyposażenia, takiego, o jakim mógł tylko śnić. Teraz owe zaawansowane technicznie i technologicznie urządzenia dzień i noc pozostawały do jego dyspozycji. Idąc do swego biura, w zamyśleniu przesuwał palcami po metalowych blatach, klawiaturach i monitorach komputerów. Dotykał sekwencera DNA za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, kulistego MRJ* [przyp.: MRJ - magnetyczny rezonans jądrowy (przyp. tłum.).], z którego wyrastały splątane macki drutów jak u gigantycznego morskiego ukwiału. Spoglądał na PCR, którego czerwone światła mrugały niczym odległe kwazary, zwiastując replikację łańcuchów DNA. To otoczenie wcześniej napełniało Kevina nadzieją i wiarą. Teraz każda wirówka Eppendorfa czy naczynie z hodowlą tkanek stawały się milczącym przypomnieniem przykrego uczucia, którego doświadczał. Stanął przy biurku i spojrzał na mapę genetyczną krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Obszar szczególnego zainteresowania Kevina zakreślony został czerwonym kółkiem. Chodziło o główny układ zgodności tkankowej. Problem polegał na tym, że MHC* [przyp.: MHC (ang.) - major histocompatibility complex, czyli główny układ zgodności tkankowej (przyp. tłum.).] był tylko małą częścią krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Poza tym widniały wielkie, białe plamy odpowiadające wielu, naprawdę wielu parom zasad tworzących DNA, a co za tym idzie setkom innych genów. Kevin nie wiedział, za co odpowiadają.
Ostatnia wyprawa do Internetu po informacje dotyczące owych genów dała w rezultacie niejasne odpowiedzi. Kilku uczonych zareagowało na pytania i potwierdziło, że krótkie ramię chromosomu szóstego zawiera geny odpowiadające za rozwój układu mięśniowo-kostnego. I to wszystko. Żadnych szczegółów.
Kevinem wstrząsnął dreszcz. Spojrzał w stronę dużego okna, pod którym stało biurko. Jak zawsze pokryte było kroplami z tropikalnego deszczu, który spływając po szybach, wywoływał falowanie pejzażu. Kropelki powoli łączyły się, aż osiągały masę krytyczną. Wtedy mknęły po powierzchni jak iskry spod szlifierskiej tarczy.
Kevin zapatrzył się w dal. Kontrast między blaskiem klimatyzowanego wnętrza a światem zewnętrznym był szokujący. Kłębiące się, stalowoszare chmury zasnuły niebo, nic sobie nie robiąc z tego, że pora sucha powinna była zacząć się trzy tygodnie temu. Kraj został opanowany przez rozbuchaną roślinność, tak ciemnozieloną, że zdawała się czarna. Na obrzeżu miasta zamieniała się w gigantyczną falę zielonego przypływu.
Pracownia Kevina znajdowała się w szpitalno-laboratoryjnym kompleksie w małym kolonialnym miasteczku Cogo, w Gwinei Równikowej. Szpital był jednym z kilku nowych budynków w chylącym się ku upadkowi i opuszczonym afrykańskim kraju. Gmach miał dwa piętra. Pracownia Kevina mieściła się na drugim piętrze. Okna wychodziły na południowy wschód. Z gabinetu roztaczał się widok na sporą część miasta, tę, która rozrastała się dość przypadkowo w stronę Estuario del Muni i jego życiodajnych rzek.
Niektóre z sąsiednich zabudowań zostały odnowione, inne właśnie remontowano, większości jednak nawet nie tknięto. Pół tuzina niegdyś pełnych uroku hacjend oplatały teraz dziko rosnące pnącza i zarośla. Nad całą sceną wisiało kurtyną nadzwyczajnie wilgotne, gorące powietrze.
Mniej więcej w centrum fragmentu miasta widocznego z okien gabinetu, Kevin obserwował ruch wokół otoczonego arkadami budynku ratusza. W ich cieniu kręcili się zawsze licznie tam zgromadzeni gwinejscy żołnierze w polowych mundurach, z niedbale przewieszonymi przez ramiona AK-47. Jak zwykle palili, kłócili się i popijali kameruńskie piwo.
W końcu Kevin sięgnął wzrokiem dalej, poza miasto, tam gdzie do tej pory podświadomie bał się spoglądać. Teraz, patrząc na ujście rzeki, zauważył, że woda zraszana obficie deszczem wygląda jak wyklepana cynowa blacha. Patrząc dokładnie na południe, dostrzegł lesistą granicę Gabonu, na wschodzie przeskakiwał wzrokiem po archipelagu wysp wyciągających się w kierunku wnętrza kontynentu. Na horyzoncie widział największą z wysp - Isla Francesca - nazwaną tak przez Portugalczyków w piętnastym wieku. W przeciwieństwie do innych wysp na Isla Francesca wznosiły się porośnięte dżunglą wapienne góry, których grzbiet biegł środkiem wyspy jak kręgosłup dinozaura.
Serce Kevina mocniej zabiło. Pomimo deszczu i wilgoci mógł dostrzec to, co obawiał się zobaczyć. Podobnie jak tydzień temu znowu w ołowiane niebo płynął wyraźną, falującą smugą dym.
Kevin opadł na krzesło i zacisnął dłonie na głowie. Pytał sam siebie, co zrobił. Na studiach jako zajęcia fakultatywne wybrał sobie historię klasyczną i dobrze pamiętał mitologię grecką. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił błędu Prometeusza. Dym oznaczał ogień i Kevin musiał się zastanowić, czy nie był to ogień nierozważnie skradziony bogom.
godzina 18.45
Boston, stan Massachusetts
Podczas gdy zimny marcowy wiatr uderzał okiennicami, Taylor Devonshire Cabot rozkoszował się ciszą bezpiecznego i ciepłego gabinetu, wyłożonego drewnem orzechowca. Mieszkał w położonym nad brzegiem morza Manchesterze na północ od Bostonu. Harriette Livingston Cabot, żona Taylora, kończyła przygotowania do obiadu zaplanowanego punktualnie na dziewiętnastą trzydzieści.
Taylor balansował na poręczy fotela szklanką z rżniętego kryształu, w której połyskiwała czysta, doskonała whisky. Ogień strzelał w kominku, a z radia dochodziła przyciszona muzyka Wagnera. W regał ścienny wbudowane były trzy telewizory nastawione teraz na lokalną stację informacyjną, CNN i ESPN.
Taylor był przykładem człowieka zadowolonego. Spędził pracowity, ale także efektywny dzień w światowym centrum GenSys, nowoczesnej firmie zajmującej się biotechnologią, w której pracował od ośmiu lat. Kompania wznosiła nowy budynek nad Charles River w Bostonie, co sytuowało ich niemal w bezpośrednim sąsiedztwie Uniwersytetu Harvarda i MIT i sprzyjało przejmowaniu zamówień. Droga do domu okazała się łatwiejsza niż zwykle, tak że Taylor nie zdążył nawet przeczytać do końca materiałów, które zamierzał przejrzeć po drodze. Rodney, kierowca Taylora, znając zwyczaje szefa, przeprosił, że tak szybko znaleźli się w domu.
- Jestem pewny, że jutro odbijesz to sobie z nawiązką - zażartował Taylor.
- Zrobię wszystko co w mojej mocy - odparł z udawaną powagą Rodney.
Taylor nie słuchał muzyki i nie oglądał wiadomości. Zamiast tego czytał raport finansowy, który miał być przedstawiony w następnym tygodniu na posiedzeniu akcjonariuszy. Ale to oczywiście nie znaczyło, że Taylor nie interesuje się tym, co dzieje się wokół niego. Bardzo niepokoił go wiejący za oknami wiatr, wsłuchiwał się w trzaskający ogień, muzykę, czujny na różne reporterskie nowinki przedstawiane w wiadomościach. Dlatego kiedy padło nazwisko Carla Franconiego głowa Taylora natychmiast się uniosła.
Wziął do ręki pilota i podkręcił głos w środkowym monitorze. To był lokalny dziennik współpracujący z CBS. Wiadomości prezentowali Jack Williams i Liz Walker. Jack Williams wspomniał Carla Franconiego i poinformował, że stacja weszła w posiadanie taśmy wideo, na której zarejestrowano zabójstwo tego dobrze znanego członka mafii, mającego pewne powiązania z przestępczymi rodzinami Bostonu.
- Sceny przedstawione na taśmie są dość drastyczne - ostrzegał Jack. - Apelujemy więc do rodziców, aby nie pozwolili dzieciom pozostawać przed telewizorami. Być może pamiętają państwo, że kilka dni temu informowaliśmy, iż Franconi zniknął po tym, jak został postawiony w stan oskarżenia, i wielu podejrzewało ucieczkę przed rozprawą mimo wpłaconej kaucji. Jednak wczoraj niespodziewanie pojawił się znowu, oświadczając, iż zawarł układ o współpracy zawartym z prokuratorem okręgowym Nowego Jorku i że uruchomiono program ochrony świadków. Jednakże dziś wieczorem, opuszczając swą ulubioną restaurację, oskarżony gangster został fatalnie postrzelony.
Taylor siedział jak sparaliżowany, oglądając amatorski film wideo. Mężczyzna z wyraźną nadwagą wychodzi z restauracji w towarzystwie kilku ludzi, prawdopodobnie policjantów. Niedbałym gestem pozdrawia zgromadzony tłumek gapiów i kieruje się do czekającej limuzyny. Konsekwentnie unika odpowiedzi na wszelkie pytania dziennikarzy, którym udało się dostatecznie zbliżyć. W chwili, w której schyla się, by wsiąść do samochodu, jego ciałem targa wstrząs, mężczyzna cofa się, sięga ręką do szyi, pochyla w prawo, następuje jeszcze jeden gwałtowny wstrząs i Franconi pada na chodnik. Towarzyszący mu ludzie wyciągają broń i jak szaleni kręcą się we wszystkie strony. Znajdujący się w pobliżu dziennikarze jak na komendę padają na ziemię.
- No, no! - skomentował półgłosem Jack. - Ale scena! Przypomina nieco zabójstwo Lee Harveya Oswalda. To tyle, jeśli chodzi o policyjną ochronę.
- Zastanawiam się, jak to podziała na przyszłych świadków - wtrąciła Liz.
- Z pewnością nie najlepiej - odpowiedział Jack.
Oczy Taylora błyskawicznie przeskoczyły na CNN, gdzie właśnie zamierzali pokazać tę samą taśmę. Jeszcze raz obejrzał film. Twarz wykrzywił mu grymas. Po filmie reporter CNN mówił do telewidzów sprzed biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork.
- Nasuwa się pytanie, czy zabójstwa dokonał jeden, czy dwóch sprawców - mówił reporter ponad hałasem ulicznym Pierwszej Avenue. - Odnieśliśmy wrażenie, że Franconi został trafiony dwukrotnie. Policja ze zrozumiałych względów ubolewa nad tym faktem, odmawia wszelkich spekulacji i nie udziela żadnych informacji. Dowiedzieliśmy się, że autopsja ma zostać przeprowadzona jutro rano i przypuszczamy, że ekspertyza balistyczna wyjaśni zagadkę.
Taylor ściszył telewizor i sięgnął po szklankę. Wstał i podszedł do okna. Przyglądał się wściekłemu, ciemnemu morzu. Śmierć Franconiego mogła oznaczać kłopoty. Spojrzał na zegarek. W zachodniej Afryce dochodziła północ.
Złapał za telefon, połączył się z GenSys i kazał centrali połączyć się natychmiast z Kevinem Marshallem.
Odłożył słuchawkę i znowu wyglądał przez okno. Tak naprawdę nigdy do końca nie zaakceptował tego projektu, chociaż z finansowego punktu widzenia zapowiadał się niezwykle dochodowo. Zastanawiał się, czy mógłby jeszcze wszystko zatrzymać. Telefon przerwał jego myśli.
Podniósł słuchawkę i usłyszał, że pan Marshall jest na linii. Po chwili ciszy zaspany głos Kevina zapytał:
- Czy to rzeczywiście Taylor Cabot?
- Pamiętasz Carla Franconiego? - zapytał Taylor, ignorując pytanie Kevina i bez wstępów przechodząc do rzeczy.
- Oczywiście.
- Dziś po południu został zamordowany. Jutro rano w Nowym Jorku przeprowadzą sekcję zwłok. Chcę wiedzieć, czy to może przysporzyć nam kłopotów?
Zapadła chwila milczenia. Taylor już zamierzał sprawdzić, czy połączenie nie zostało przerwane, kiedy Kevin odezwał się.
- Tak, mogą się pojawić problemy.
- Czy to znaczy, że w czasie autopsji ktoś może coś odkryć?
- To możliwe - uznał Kevin. - Nie powiedziałbym, że bardzo prawdopodobne, ale jednak możliwe.
- Nie podoba mi się to "możliwe" - odparł poirytowany Taylor. Przerwał połączenie i ponownie skontaktował się z centralą GenSys. Tym razem zażądał natychmiastowego połączenia z doktorem Raymondem Lyonsem. Kazał powiedzieć, że to wezwanie do wypadku.
Nowy Jork
- Przepraszam - szepnął kelner do doktora Lyonsa. Poczekał aż doktor i jego młoda, jasnowłosa asystentka i zarazem kochanka, Darlene Polson, przerwą na chwilę rozmowę. Ze swoimi szpakowatymi włosami i w klasycznie skrojonym ubraniu Lyons wyglądał na kwintesencję lekarza żywcem wyjętego z mydlanej opery. Był tuż po pięćdziesiątce, wysoki, opalony, szczupły, dystyngowany i przystojny. Mógł budzić zazdrość.
- Przepraszam, że przeszkadzam - mówił kelner - ale jest do pana bardzo pilny telefon. Wezwanie do wypadku. Czy mam przynieść aparat do stolika, czy może woli pan porozmawiać z holu?
Błękitne oczy Raymonda wędrowały od uprzejmie spoglądającej, słodkiej Darlene do oczekującego na odpowiedź kelnera, którego nieskazitelne zachowanie i postawa potwierdzały wysoką ocenę "Aureoli" w przewodniku po restauracjach. Raymond nie wyglądał jednak na zadowolonego.
- Może powinienem powiedzieć, że jest pan nieosiągalny - zasugerował uprzejmie kelner.
- Nie, proszę przynieść aparat - zdecydował Raymond. Nie potrafił sobie wyobrazić, kto może go wzywać do nagłego wypadku. Nie praktykował, odkąd stracił prawo do wykonywania zawodu w wyniku wyroku za nadużycia finansowe w Towarzystwie Opieki Zdrowotnej, którym kierował przez wiele lat.
- Halo - odezwał się z wyczuwalnym drżeniem w głosie.
- Mówi Taylor Cabot. Mamy problem.
Raymond znieruchomiał, zmarszczył tylko brwi.
Taylor streścił w kilku słowach historię Carla Franconiego i rozmowę z Kevinem Marshallem.
- Ta operacja to twoje dziecko - wypomniał poirytowany Taylor. - Ostrzegam cię, to w całej naszej działalności jedynie drobna inicjatywa. W razie kłopotów zwinę cały ten interes. Nie chcę mieć złej prasy, więc zajmij się tym.
- Ale co ja mogę zrobić - nieśmiało zaprotestował Raymond.
- Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia. Ale lepiej coś wymyśl, i to szybko.
- Według mnie sprawy nie mogłyby iść lepiej - zauważył jakby mimochodem Raymond. - Właśnie dzisiaj miałem kontakt z lekarką z Los Angeles, która zajmuje się gwiazdami filmu i biznesmenami z Zachodniego Wybrzeża. Jest zainteresowana założeniem filii w Kalifornii.
- Może ty mnie nie słyszałeś - powiedział Taylor. - Nie będzie mowy o żadnej filii, jeżeli sprawa z Franconim nie zostanie rozwiązana. No więc zajmij się tym. Daję ci na to dwanaście godzin.
Odgłos kliknięcia zwiastujący nieomylnie przerwanie połączenia sprawił, że Raymond zadrżał. Spojrzał na słuchawkę, jakby to ona ponosiła całą winę za niespodziewane zakończenie rozmowy. Kelner, który cały czas czekał w odpowiedniej odległości, zabrał aparat i zniknął.
- Kłopoty? - zapytała Darlene.
- O Boże! - jęknął Raymond. Nerwowo gryzł koniec kciuka. To, co usłyszał, zwiastowało coś więcej niż kłopoty. Sprawa mogła zakończyć się prawdziwą katastrofą. Wobec licznych prób odzyskania licencji lekarza, które utknęły w bagnie jurydycznej biurokracji, obecna praca była wszystkim, co miał. Na dodatek ostatnio sprawy zaczęły iść w dobrym kierunku. Pięć lat zabrało mu zdobycie takiej pozycji. Nie mógł pozwolić, żeby cały wysiłek diabli wzięli.
- Co się stało? - zapytała Darlene. Ujęła dłoń Raymonda i odciągnęła ją od jego ust.
Raymond szybko opowiedział jej o autopsji Franconiego i groźbie Taylora zwinięcia całego interesu.
- Ale przecież w końcu przedsięwzięcie daje olbrzymie pieniądze - powiedziała. - Nie będzie mógł tego ot tak, po prostu zamknąć.
Raymond zaśmiał się niewesoło.
- Dla kogoś takiego jak Taylor Cabot czy GenSys to nie są duże pieniądze. Bez wątpienia zwinie interes. Do diabła, od samego początku trudno go było na to wszystko namówić.
- No to musisz ich przekonać, żeby nie robili autopsji - zasugerowała Darlene.
Popatrzył na swoją towarzyszkę. Wiedział, że chciała dobrze, ale nie zadurzył się przecież w dziewczynie z powodu jej intelektu. Zrezygnował więc z ostrej reprymendy, choć odpowiedź nie była pozbawiona sarkazmu.
- Sądzisz, że mogę po prostu wziąć słuchawkę telefonu, zadzwonić do Zakładu Medycyny Sądowej i powiedzieć im, żeby w takiej sprawie nie przeprowadzali sekcji zwłok? Daj spokój!
- Ale znasz wielu ważnych ludzi - upierała się przy swoim. - Poproś, niech oni zadzwonią.
- Proszę, kochanie... - zaczął protekcjonalnie i nagle zamilkł. Uznał, że pewnie nieświadomie Darlene podpowiedziała mu rozwiązanie. Pomysł zaczął kiełkować.
- A może doktor Levitz? - powiedziała. - Był lekarzem pana Franconiego. Może on mógłby pomóc.
- Właśnie o tym samym pomyślałem - przyznał Raymond.
Doktor Daniel Levitz przyjmował w dużym, reprezentacyjnym gabinecie przy Park Avenue. Wobec rosnących kosztów i kurczącej się liczby pacjentów dał się łatwo zwerbować; był jednym z pierwszych, którzy gotowi byli podjąć ryzyko. Na dodatek polecił wielu pacjentów, których znaczna część trudniła się tym samym co Franconi.
Raymond wstał od stołu, wyjął portfel i położył na stoliku trzy szeleszczące studolarowe banknoty. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to wystarczy na pokrycie rachunku i suty napiwek.
- Chodźmy. Musimy zadzwonić z domu.
- Ależ ja jeszcze nie skończyłam jeść - zaprotestowała Darlene.
Raymond nie raczył nawet odpowiedzieć. Zamiast tego podszedł do dziewczyny i odsunął krzesło od stołu, zmuszając ją do wstania. Im dłużej myślał o doktorze Levitzu, tym bardziej wydawało mu się, że on może ich uratować. Jako osobisty lekarz wielu bonzów przestępczego świata Nowego Jorku Levitz znał ludzi, dla których nie było rzeczy niemożliwych.
ROZDZIAŁ 1
4 marca 1997 roku
godzina 7.25
Nowy Jork
Jack Stapleton pochylił się i mocniej nacisnął na pedały, kiedy mijał ostatnie bloki na Trzydziestej, jadąc na wschód. Około pięćdziesięciu metrów od Pierwszej Avenue wyprostował się i puściwszy kierownicę, przejechał kawałek, zanim zaczął hamować. Zbliżające się światła na skrzyżowaniu nie świeciły jego ulubionym kolorem, a nawet Jack nie był dość szalony, żeby wypłynąć na wzburzone wody samochodów, autobusów i ciężarówek zmierzających w górę miasta.
Znacznie się ociepliło. Jeszcze dwa dni temu na ulicy leżała rozjeżdżana przez samochody dziesięciocentymetrowa warstwa brudnego śniegu. Teraz spłynął do ścieków, jedyne jego ślady widać było między parkującymi autami. Jack cieszył się, że ulice są wreszcie czyste, bo do tej pory nie mógł dojeżdżać do pracy na rowerze. Rower miał dopiero od trzech tygodni. Kupił go, ponieważ poprzedni ukradziono mu w zeszłym roku.
Początkowo od razu po stracie chciał kupić nowy. Na zmianę jego zdania wpłynęły pewne wydarzenia, które spowodowały, że prawie otarł się o śmierć. Doświadczenia te wywołały czasową niechęć do niepotrzebnego zwiększania ryzyka w życiu. Nie miały co prawda nic wspólnego z jazdą na rowerze po zatłoczonym mieście, tym niemniej przestraszyły go na tyle, że swój styl jazdy musiał uznać za wyjątkowo brawurowy i nierozsądny*. [przyp.: Mowa o wydarzeniach opisanych w książce tego samego autora pt. Zaraza, Rebis, 1996 (przyp. tłum.).]
Czas osłabił obawy Jacka. Ostatecznym impulsem była strata zegarka i portfela w metrze. Następnego dnia kupił nowy rower górski cannondale i tak jak obawiali się jego przyjaciele, natychmiast przypomniał sobie wszystkie sztuczki, jakich dokonywał wcześniej, jeżdżąc po Nowym Jorku. Ale tak naprawdę Jack zmienił zwyczaje, nie kusił już losu, przeciskając się "na gazetę" między jadącymi z dużą prędkością wozami dostawczymi a zaparkowanymi autami, nie urządzał slalomu na Drugiej Avenue, a przede wszystkim po zapadnięciu zmroku trzymał się z daleka od Central Parku.
Zatrzymał się na skrzyżowaniu pod światłami. Postawił nogę na krawężniku i obserwował scenę przed budynkiem, do którego zmierzał. Prawie natychmiast spostrzegł kilka wozów transmisyjnych telewizji z wystawionymi antenami. Parkowały po wschodniej stronie Pierwszej Avenue przed Biurem Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork albo jak mówiła większość ludzi, po prostu przed miejską kostnicą.
Jack był patologiem sądowym od przeszło półtora roku, więc wielokrotnie obserwował podobne dziennikarskie zloty. Najczęściej oznaczały albo śmierć kogoś sławnego, albo przynajmniej uznanego za takiego przez media. Jeżeli nie chodziło o pojedynczą śmierć, w grę wchodził masowy wypadek na przykład katastrofa lotnicza albo kolejowa. Zarówno ze względów osobistych, jak i ogólnospołecznych Jack wolał jednak pierwsze rozwiązanie.
Gdy zapaliło się zielone światło, nacisnął na pedały, przejechał przez Pierwszą Avenue i zajechał do kostnicy od Trzydziestej Ulicy podjazdem dla służbowych furgonetek. Zwykłą koleją rzeczy najpierw zaparkował rower w pobliżu składu trumien przygotowanych dla zmarłych, których chowano na koszt miasta, i pojechał windą na piętro.
Od razu rzuciło mu się w oczy, że w biurze panuje spore zamieszanie. Kilka sekretarek było zajętych ciągle dzwoniącymi w centrali telefonami. Normalnie nie zjawiały się w pracy przed ósmą. Ich konsole aż świeciły od migających, czerwonych lampek. Nawet drzwi do dyżurki sierżanta Murphy'ego stały otworem i neon nad nimi był zapalony, a przecież rzadko zdarzało mu się przychodzić Przed dziewiątą.
Coraz bardziej zaciekawiony, wszedł do pokoju dla personelu i skierował się prosto na zaplecze, w stronę stolika z kawą. Vinnie Amendola, jeden z techników medycznych, jak zwykle ukrywał się za rozłożoną gazetą. I na tym kończyło się podobieństwo tego ranka do wszystkich innych. Jack niemal zawsze przyjeżdżał jako pierwszy z patologów, zaś tego szczególnego dnia zastał w pracy zastępcę szefa, doktora Calvina Washingtona, doktor Laurie Montgomery, a nawet doktora Cheta McGoverna. Cała trójka pochłonięta była rozmową z sierżantem Murphym i, ku zaskoczeniu Jacka, z porucznikiem Lou Soldano z komendy miejskiej. Lou był częstym gościem w kostnicy, ale z pewnością nie o siódmej trzydzieści rano. A na dodatek wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka albo spał w ubraniu.
Jack nalał sobie kawy. Nikt nie zauważył jego przyjścia. Wsypał sporą porcję cukru do kubka i ruszył w stronę drzwi prowadzących do holu. Wyjrzał na zewnątrz i jak się spodziewał, ujrzał tłum fotoreporterów i dziennikarzy rozprawiających między sobą i popijających kawę z automatu. Natomiast nie spodziewał się, że niektórzy z obecnych będą palić papierosy, a tak właśnie było. Ponieważ w budynku panował bezwzględny zakaz palenia, Jack polecił Vinniemu wyjść i poinformować o tym zgromadzonych.
- Jesteś bliżej - odparł Vinnie, nie wyglądając nawet zza gazety.
Jack szeroko otworzył oczy na tę manifestację braku respektu ze strony Vinniego, ale nie zaprotestował, bo w duchu musiał przyznać, że jego kolega ma rację. Podszedł więc osobiście do oszklonych drzwi i otworzył je. Zanim zdążył otworzyć usta, żeby przypomnieć o zakazie palenia tytoniu, obstąpiła go chmara dziennikarzy.
Musiał odepchnąć kilka mikrofonów, które wręcz dźgały go w twarz. Pytania padły równocześnie, tak że Jack nie zrozumiał, o co pytano, dotarło do niego jedynie, że chodzi o jakąś autopsję. Ile sił w płucach zawołał, że nie wolno palić, i dosłownie strząsnął z ramion czyjeś ręce, zanim udało mu się zamknąć drzwi. Dziennikarze naparli na nie z impetem.
Zdegustowany tym widokiem Jack wrócił do pokoju dla lekarzy.
- Czy ktoś łaskawie wyjaśni mi, co tu się dzieje? - zapytał głośno.
Wszyscy obrócili się w jego stronę; pierwsza odezwała się Laurie.
- Nie słyszałeś?
- A pytałbym, gdybym słyszał? - odparł Jack.
- Na miłość boską o niczym innym nie mówią w telewizji - żachnął się Calvin.
- Jack nie ma telewizora - odpowiedziała Laurie. - Sąsiedzi nie pozwalają.
- Gdzie pan mieszka? - zapytał zaskoczony sierżant Murphy. - Nigdy nie słyszałem, żeby sąsiedzi zabraniali sobie nawzajem posiadać telewizory. - Wiekowy Irlandczyk z czerwoną twarzą przybrał ojcowski ton. Został przydzielony do służby w kostnicy wiele lat temu, tak wiele, że nie chciał się przyznawać ile, ale dlatego też o wszystkich pracownikach myślał jak o członkach swojej rodziny.
- Mieszka w Harlemie - wyjaśnił Chet. - Właściwie to jego sąsiedzi cieszyliby się, gdyby kupił telewizor, bo mogliby go sobie pożyczyć.
- Wystarczy, moi drodzy - przerwał Jack. - Powiedzcie, co to za historia.
- Wczoraj po południu odstrzelili jednego z bossów mafii - wyjaśnił swym donośnym głosem Calvin. - Od czasu, gdy złożył deklarację o gotowości do współpracy z prokuraturą, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni, a gangster znalazł się pod opieką policji.
- Nie był bossem mafii - zaprzeczył Lou Soldano. - Był jedynie jednym z ludzi ze średniego szczebla rodziny Vaccarro.
- Mniejsza o to. - Calvin machnął z lekceważeniem ręką. - Problem w tym, że trafili go, kiedy znajdował się pod opieką policji nowojorskiej, co mówi nam wiele o jej zdolnościach do chronienia człowieka.
- Ostrzegano go, żeby nie wychodził do restauracji - protestował Lou. - Wiem to na pewno. Nie można chronić człowieka, jeżeli nie chce się stosować do dobrych rad.
- Możliwe, że został zabity przez policję? - zapytał Jack. Jednym z zadań patologa sądowego było branie pod uwagę Wszystkich możliwości, zwłaszcza kiedy chodziło o śmierć człowieka aresztowanego, który znajdował się pod strażą Policji.
- Nie był aresztowany - zaprzeczył Lou, domyślając się, co chodzi Jackowi po głowie. - To znaczy wcześniej był zatrzymany i postawiono mu zarzuty, ale wyszedł za kaucją.
- Skąd więc ta cała heca? - zapytał Jack.
- Stąd, że burmistrz, prokurator okręgowy i komisarz policji są wściekli jak jasna cholera - odpowiedział Calvin.
- Amen - potwierdził Lou. - Szczególnie komisarz. Dlatego tu jestem. Sprawa staje się jednym z tych uwielbianych przez media koszmarów, kiedy można swobodnie zatracić wszelkie proporcje. Musimy znaleźć sprawcę lub sprawców tak szybko, jak się da, inaczej polecą głowy.
- I stracicie przyszłych potencjalnych świadków - dodał Jack.
- Tak, to też - przyznał Lou.
- Nie wiem, Laurie - Calvin wrócił do przerwanej rozmowy. - Doceniam, że zjawiłaś się tak wcześnie i jesteś gotowa wziąć ten przypadek, ale możliwe, że Bingham będzie chciał zrobić to osobiście.
- Ale dlaczego? Przecież przypadek jest prosty, a ja ostatnio robiłam kilku zastrzelonych. Poza tym Bingham jest w ratuszu na spotkaniu w sprawach budżetowych i nie zjawi się wcześniej jak koło południa. Do tego czasu skończę i wyniki znajdą się już w rękach policji. Skoro czas dla nich jest w tej sytuacji tak ważny, moja propozycja chyba ma sens.
Calvin spojrzał na Lou.
- Sądzi pan, że pięć, sześć godzin może mieć znaczenie dla śledztwa?
- Może - przytaknął Lou. - Psiakrew, im szybciej autopsja zostanie przeprowadzona, tym lepiej. Dowiemy się chociażby, czy mamy szukać jednego człowieka, czy dwóch, a to już będzie bardzo pomocne.
Calvin westchnął.
- Nie cierpię takich decyzji. - Przeniósł potężny ciężar swego studwudziestokilogramowego, umięśnionego ciała z jednej nogi na drugą. - Kłopot polega na tym, że zazwyczaj nie potrafię przewidzieć reakcji Binghama. Ale do diabła z tym. Laurie, bierz się do roboty. To twój przypadek.
- Dzięki - odparła zadowolona Laurie. Złapała teczkę osobową Franconiego. - Czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby Lou obserwował?
- Absolutnie nic - zgodził się Calvin.
- Chodź, Lou - zawołała Laurie, wzięła fartuch z krzesła i ruszyła do drzwi. - Zejdziemy na dół i przeprowadzimy pierwsze zewnętrzne oględziny, a potem prześwietlimy ciało rentgenem. Niestety, w całym tym zamieszaniu nie zrobili tego wczoraj wieczorem.
- Prowadź - odparł Lou.
Jack przez chwilę zastanawiał się nad czymś, ale szybko podjął decyzję i pobiegł za nimi. Zaciekawiło go, dlaczego Laurie tak bardzo chciała przeprowadzić tę sekcję. Uważał, że zrobiłaby lepiej, gdyby trzymała się z daleka od tej sprawy. Taki polityczny problem zawsze był jak gorące ziemniaki, których nie było komu wyciągać z ogniska.
Laurie szła szybkim krokiem i Jackowi nie udało się ich złapać przed salą konferencyjną. Lekarka zatrzymała się nagle i zajrzała do biura Janice Jaeger. Janice była sądowym wywiadowcą, czasami nazywano ich asystentami patologów albo krótko "apsami". Miała nocną zmianę, ale że pracę traktowała śmiertelnie poważnie, zawsze zostawała rano dłużej i kończyła papierkową robotę.
- Będziesz się widziała z Bartem Arnoldem przed wyjściem? - zapytała Laurie. Bart Arnold był szefem "apsów".
- Zazwyczaj go spotykam - odpowiedziała Janice. Była szczupłą, ciemnowłosą kobietą z wyraźnie podkrążonymi oczami.
- Wyświadcz mi przysługę. Poproś Barta, żeby ściągnął z CNN kasetę wideo ze strzelaniną sprzed restauracji. Wiesz, śmierć Franconiego. Chciałabym to zobaczyć tak szybko, jak się da.
- Załatwione - Janice odparła z uśmiechem.
Laurie i Lou poszli dalej.
- Hej, wy tam, zwolnijcie. - Jack wreszcie dogonił przyjaciół.
Laurie nie zatrzymując się, rzuciła:
- Mamy robotę do wykonania.
- Nigdy nie widziałem u ciebie takiego zapału do pracy - stwierdził Jack, gdy w trójkę spieszyli do sali autopsyjnej. - Co w tym takiego atrakcyjnego?
- Wiele rzeczy - odpowiedziała. Dotarli do windy i Laurie nacisnęła przycisk.
- Na przykład? - Jack zachęcał ją do wynurzeń. - Nie zamierzam wchodzić ci w paradę, ale przecież to niezwykle delikatna, polityczna sprawa. Nieważne, co zrobisz czy powiesz, zawsze kogoś wkurzysz. Myślę, że Calvin ma rację. Tego gościa powinien zrobić sam szef.
- Masz prawo do własnego zdania - powiedziała Laurie. Jeszcze raz wcisnęła przycisk. Winda dla personelu była irytująco wolna. - Ja jednak widzę sprawy inaczej. Po tych wszystkich zastrzelonych, których robiłam, fascynuje mnie szansa zbadania ran i znalezienia potwierdzenia na taśmie wideo z zarejestrowanym morderstwem. Mam zamiar napisać artykuł o ranach postrzałowych i ten przypadek może stać się koronną sprawą.
- O rety - jęknął Jack, spoglądając w sufit. - I do tego ma tak szlachetną motywację. - Spojrzał znowu na Laurie i powiedział: - Powinnaś to jeszcze raz przemyśleć. Przeczucie podpowiada mi, że nabawisz się potężnego biurokratycznego bólu głowy. Jeszcze masz czas, żeby się wycofać. Musisz jedynie odwrócić się na pięcie, pójść do Calvina i oznajmić, że zmieniłaś zdanie. Ostrzegam cię, podejmujesz spore ryzyko.
Laurie roześmiała się.
- Jesteś ostatnią osobą, która ma prawo ostrzegać innych przed ryzykiem. - Mówiąc to, wyciągnęła rękę i wskazującym palcem trąciła Jacka w nos. - Wszyscy twoi znajomi, włącznie ze mną, prosili, żebyś nie kupował nowego roweru. Ryzykujesz życie, nie ból głowy.
Zjawiła się winda i Laurie z Lou wsiedli. Jack zawahał się, ale w ostatniej chwili przecisnął się do środka przez zamykające się już drzwi.
- Daj sobie spokój i nie mówmy więcej o tym - zaprotestowała Laurie.
- W porządku - zgodził się, podnosząc dłoń w geście przysięgi. - Obiecuję, żadnych więcej rad. W takim razie chciałbym się temu niezobowiązująco przyjrzeć. Dzisiaj mam papierkowy dzień, więc chyba nie będziesz m...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]